Justyna w ''Pani'' Sesja bardzo fajna
Wywiad
Mam fantastyczną pracę, szczęśliwy dom. Osiągnęłam dojrzałość - mówi Justyna Pochanke.
Dom wyposażył mnie na życie bardzo bogato. Nie w pełen portfel, lecz w plecak pełen emocji, doświadczeń i wiedzy. Dużo w nim było miłości, ale też dość rygorystycznych zasad. Tworzyliśmy tzw. włoską rodzinę, w której bardzo szybko wybuchały burze, lecz równie szybko mijały i nikt długo nie nosił w sobie urazy. Nie było między nami tajemnic, ale każdy miał prawo do prywatności. Mama to żelazna ręka, cudowne serce i fantastyczna głowa. Mądra, bystra, dowcipna i bardzo silna. Znajomi się dziwią, jak często i jak mocno do dziś ingeruje w moje życie. Ale ja jej dałam do tego stuprocentowe prawo, bo sama cały czas bardzo dużo od niej biorę. Zwierzam się jej, bo wiem, że mnie zrozumie, pomoże mi, doradzi. Nigdy mnie nie krytykowała i nie potępiała. Mamy bardzo podobne charaktery. Oprócz tego, że się kochamy, po prostu się przyjaźnimy.
U Pochanków pewnych rzeczy się nie robiło. Nie mogłam wyjść z domu bez podania dokładnego adresu, a nawet telefonu osoby, z którą się spotykałam. Pamiętam, że jako 14-latka wycięłam rodzicom straszny numer. Miałam wyjść na dwie godziny, a zniknęłam na cały dzień. Poszłam ze znajomymi na wystawę psów, czas przestał się liczyć. Wróciłam wieczorem. Moi rodzice odchodzili od zmysłów. Mama postanowiła mnie dotkliwie ukarać i zarządziła: „Obcinamy grzywkę o dwa centymetry”. To był dramat, bo nie znosiłam krótkiej. Na szczęście mi darowała, ale od tego czasu miałyśmy umowę: pół godziny spóźnienia – obcinamy centymetr grzywki. Nieludzkie? Skuteczne, a traumy nie mam. Ta symboliczna grzywka na długo wbiła mi do głowy, że nie o punktualność wyłącznie chodziło. Również o żelazną zasadę: nie funduj bliskim niepotrzebnych nerwów.
Długo mieszkałam z rodzicami, późno zaczęłam sama wyjeżdżać na wakacje. W drugiej klasie liceum dostałam po raz pierwszy zgodę na samodzielny wypad z przyjaciółką do Zakopanego. Moja mama i jej babcia ustaliły, ile dziennie potrzebujemy pieniędzy na przeżycie. Pamiętam jak dziś, że to było 5,50 zł. Obie panie uzgodniły, że będziemy jadać w konkretnym barze mlecznym, kwaterę miałyśmy opłaconą. Regularnie wykonywane były telefony sprawdzające, a na miejscu pilnowała nas gaździna. Oczywiście raz nie upilnowała. Poszłyśmy do knajpy i zamówiłyśmy po 250 gramów ajerkoniaku, bo nie znałyśmy się na miarach. Nie byłyśmy w stanie go wypić, żal było zostawić, więc wlałyśmy do butelki po śmietanie i zabrałyśmy na wynos. W dodatku wydałyśmy na to naszą trzydniową sumę na jedzenie.
Byłam bardzo gadatliwym dzieckiem, potem rozdyskutowaną nastolatką. Za rozmawianie na lekcjach miałam obniżane stopnie ze sprawowania. Nie potrafiłam wysiedzieć 45 minut w ciszy, ale uczyłam się dobrze. Bardzo szybko zrozumiałam, że jestem humanistką i w matematyce jedyne, co jestem w stanie osiągnąć, to kompletne dno. Nie wywijałam strasznych numerów, od czasu do czasu zafundowałam sobie wagary, ale zawsze na nich wpadałam. Na przykład podczas ucieczki ze szkoły wchodziłam na przejściu dla pieszych prosto pod samochód mojej mamy. Kłamstwo miało w moim przypadku krótkie nogi.
Przez osiem lat byłam jedynaczką i zdążyłam się tym nacieszyć. Mój brat urodził się w odpowiednim momencie – byłam już na tyle duża, że stał się dla mnie prezentem od losu. Opiekowanie się nim sprawiało mi frajdę. Do czasu. Dla nastolatki bardzo naturalnie stał się obciążeniem. Chwilowym, ale dość uciążliwym.
Przychodziły do mnie koleżanki, a on zasypiał w szafie, podsłuchując. Wściekła wyciągałam go stamtąd za włosy. Dziś kocham go nad życie. To dorosły, prawie 30-letni facet, który jest moim ogromnym przyjacielem, na jego pomoc zawsze mogę liczyć.
Gadulstwo przydało mi się w ósmej klasie szkoły podstawowej. Sąsiadka Kasia Szulc, która występowała w telewizji w „5-10-15”, powiedziała mi, że w programie powstaje okienko newsowe, Shortpress, i szukają sprawnych gaduł. Casting prowadziła Bożena Walter. Sprawdziła, czy nie wystraszę się świateł, czy wyglądam naturalnie i czy mam dobrą dykcję. Powtarzałam kwestie: „Stół z powyłamywanymi nogami”, „Sasza sobie szosą szedł”. I dostałam się. Pierwszy wywiad robiłam z Bartkiem Opanią. Nagrania odbywały się w weekend poprzedzający emisję. Miałam długie do pasa blond włosy, pożyczyłam od mamy za dużą o dwa rozmiary marynarkę z poduszkami, żeby poważniej wyglądać. Nikt nie pracował nad naszymi wizerunkami. Mnie puszczono na wizję tak, jak stałam. A stałam i wyglądałam czasem dość zabawnie. W następnym tygodniu zasiadłam przed telewizorem, żeby się obejrzeć, a tam… ogromny, gadający stóg siana! Nawet twarzy nie było widać, bo rozpuściłam włosy i mi ją zasłoniły. Potem już było lepiej. W „5-10-15” zostałam do trzeciej klasy liceum, ale to nie zaważyło na późniejszym wyborze zawodu.